Wstępna selekcja pszczół, czyli „okresy przejściowe” do pszczelarstwa bez leczenia

Ostatnio nawiązałem pewne nowe kontakty z pszczelarzami z Wielkiej Brytanii. Zaczęło się od kontaktu z Davidem Heafem. On, pisząc swoją książkę o pszczelarstwie bez leczenia i poszukując różnych pszczelarzy w Europie, którzy prowadzą swoje pasieki bez wykorzystywania chemicznych kuracji, trafił na moją prezentację Projektu „Fort Knox” z konferencji w Neusiedl am See z kwietnia 2018 roku [Tu znajdziesz artykuł podsumowujący konferencję: https://bractwopszczele.pl/art/art3.html, a tutaj wspomnianą prezentację: https://bees-fortknox.pl/film.html]. Projekt spodobał mu się i w związku z tym napisał do mnie wiadomość – tak zaczęła się moja korespondencja z nim, która następnie rozszerzyła się także na kilku innych pszczelarzy. Kontakty te są bardzo pozytywne, interesujące i pouczające. Mam nadzieję, że dla nich podobnie jak i dla mnie. Niezależnie od tego, jak z tych kontaktów korzystam osobiście, oni dowiadują się chyba rzeczy dla nich nowych. Odnoszę wrażenie, że Brytyjczycy mają pewien problem ze zrozumieniem naszej sytuacji. Z jednej strony pozostają bardzo otwarci, przyjaźni, mili i pomocni, a z drugiej chyba nie do końca wiedzą o co dokładnie chodzi z tą naszą pszczelarską sytuacją z Europy kontynentalnej. Chyba nie do końca rozumieją dlaczego jest tak, że John, Henry czy Elizabeth porzucają kuracje przeciwko dręczowi, przyjmują metody przyjazne pszczołom i straty ich są znikome, niewielkie lub co najwyżej średnie, podczas gdy słyszą, że Krzysztof, Zenon czy Justyna tracą osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, a nawet sto procent pszczół. Czy oni tam w tej dalekiej Polsce robią coś nie tak? Czy nie potrafią zrozumieć potrzeb pszczół? Czy działają wbrew rodzinom pszczelim i ich naturalnym instynktom?

Nie wiem tak naprawdę jakie myśli mają pszczelarze brytyjscy. Widzę, że próbują być pomocni i radzą stosować pewne stopniowe uwalnianie pszczół od chemii. Tymczasem wielu z nas tu w Polsce zna wszystkie te metody, ba, niektórzy ich nawet próbowali w swoich pasiekach. Skutki ich stosowania w naszych warunkach wcale nie są jednak spektakularne. Z drugiej strony chyba nikt nie próbował tak naprawdę systemowego podejścia do okresu przejściowego – z wieloletnią (minimum 4 – 5 lat?) wstępną selekcją choćby na cechy higieniczne. Owszem, byli pszczelarze, którzy przez kilka lat „złagodzili” kuracje – używając np. tymolu – i w tym czasie zgromadzili w swojej populacji „obiecującą genetykę”. To prawda, że ich wyniki są czy bywają lepsze od tych, którzy takich okresów wstępnych selekcji nie prowadzili. Daleko im jednak do tych, które podają pszczelarze brytyjscy. Straty tych, którzy prowadzili krótkie okresy przejściowe są wysokie, choć z rzadka całkowite (o ile nie mówimy o pasiekach składających się z 3 – 5 uli). Tymczasem pszczelarze, którzy porzucają leczenie od razu często już na pierwszym etapie muszą zaczynać od zera – niektórzy nawet kilka razy. Osobiście, po odstawieniu leczenia raz zaczynałem zupełnie od zera, a kolejny raz, dwa lata później, miałem znów bardzo duże spadki zbliżone do całkowitych (przy życiu pozostała 1 rodzina pszczela). Trudno jednak powiedzieć – i tego się nigdy nie dowiemy – czy zastosowanie innego rozwiązania w innych warunkach realnie wpłynęłoby na długofalowy wynik. Nie sposób tego stwierdzić. Tak jak nie sposób jednoznacznie porównać działań pszczelarza z Wielkopolski mieszkającego przy sosnowym lesie rosnącym na piachu z sytuacją pszczelarza z Lubelszczyzny, który trzyma pszczoły w rejonie upraw na żyznych gruntach, czy też pszczelarza z gór mającego pasiekę w samym środku jodłowych lasów. Nie sposób też przyrównać innych aspektów. Jeden pszczelarz może mieć 3 - 4 ule warszawskie za stodołą, a drugi prowadzić nowoczesną gospodarkę w ulu jednościennym na pasieczysku z ulami gęsto ustawionymi obok siebie. Różni pszczelarze mają też zupełnie inne sąsiedztwo i lokalną gęstość populacji pszczół hodowlanych. Wszystko to i wiele innych czynników może spowodować, że pszczoły umrą lub przeżyją – zresztą, niezależnie od tego czy pszczoły leczymy czy też nie.

Okres przejściowy to czas, który pozwala naszej pasiece na swoisty transfer ze „strefy śmierci”, czyli tej, w której dręcz dziesiątkuje pszczoły nie poddane kuracji, do tej, która pozwala na mniej więcej normalne pszczelarstwo przy zupełnym braku używania tzw. „chemii” (rozumianej jako substancje toksyczne, parzące lub biobójcze, służące do zabicia roztoczy).

No tak, bo dyskusja skupia się przede wszystkim na roztoczach o nazwie dręcz pszczeli (Varroa destructor). Tymczasem tak naprawdę cała obecna wiedza płynąca z rozlicznych doświadczeń praktyków i badań naukowych, prowadzi mnie do wniosku, że o wiele trudniejszym problemem całej układanki są patogeny pszczół (prawdopodobnie z wirusem zdeformowanych skrzydeł – DWV - na czele). Moim zdaniem nasz problem może być o tyle bardziej skomplikowany i trudniejszy do rozwiązania od brytyjskiego, że (być może!) „nasze” patogeny: a) są bardziej zjadliwe od „ich” patogenów, b) „nasze” pszczoły są mniej na nie odporne, c) cała sytuacja epidemiologiczna/epizootyczna (przede wszystkim gęstość populacji) wpływa na różny sposób i intensywność ich przenoszenia między owadami u nas i w Wielkiej Brytanii. Jednocześnie dręcz pszczeli jest głównym nośnikiem (wektorem) zabójczych mikrobów. Jest jasne, że gdyby nie roztocze, to problem by nie istniał. Owszem okresowo pszczoły umierałyby z innych powodów – choćby oprysków, czy ogólnego skażenia środowiska, ale to jest zupełnie inna historia. Wspominam natomiast o tym dlatego, że wydaje mi się absolutnie kluczowe, aby w „okresie przejściowym” nie tylko wyselekcjonować te pszczoły, które potrafią ograniczać dręcza w rozsądny sposób, ale i doprowadzić do zmniejszenia zjadliwości całego układu dręcza z patogenami oraz wypracować odporność pszczół na tą mieszankę na poziomie reakcji immunologicznej. Myślę, że przeciętny pszczelarz nie może tego zrobić „celowo” czy „kierunkowo”. Robiąc przegląd w ulu trudno byłoby stwierdzić, które z pszczół mają wykształconą odporność immunologiczną na DWV, a które nie. Celem okresu przejściowego powinno być więc także kształtowanie praktyki pszczelarskiej, aby w pozytywny sposób wpływać na zdrowie pszczół. Po pierwsze, po to, aby zbudować (a raczej: „zbudowały się”) zdrowe biofilmy bakteryjno-grzybicze, które będą trzymać w ryzach przynajmniej część patogenów. Po drugie, po to, aby pozwolić pszczołom na właściwe ukształtowanie ich własnego środowiska życia (wypropolisowanie powierzchni, zbudowanie plastrów zgodnie z potrzebami itp). Jak mantrę należy przy tym powtarzać: pszczoły do selekcji wybieramy tylko ze swoich (najlepszych?) rodzin. Nie mieszamy genetyki już bardziej, sprowadzając obce mieszanki, a wraz z nimi obce patogeny.

Trudno powiedzieć na ile sensowne jest zdobycie matek z populacji selekcjonowanych gdzieś na odporność. Przecież mogą one być wartościowym wspomożeniem naszej genetyki, choć pochodzą z daleka (np. zza granicy, czy z innego regionu Polski). Kto to wie, być może nawet będą o wiele lepsze niż lokalne „kundelki”, które jednak rażone są regularnie substancjami toksycznymi.

Znaczenie przerwy w czerwieniu. Wykresy obrazują dynamikę rozwoju populacji dręcza pszczelego w rodzinie w zależności od zaistnienia przerwy w czerwieniu w ciągu sezonu. Linia czarna: liczba zaczerwionych komórek pszczelich w rodzinie; linia niebieska – liczba roztoczy w rodzinie; linia czerwona – poziom względnego porażenia czerwiu. Jak widać bez przerwy w czerwieniu na końcu sezonu względne porażenie poczwarek może osiągnąć nawet trzydzieści kilka procent. Jest to wartość o wiele wyższa niż wówczas, gdy zaistnieje przerwa w czerwieniu. Duża liczba porażonych poczwarek w końcu sezonu może oznaczać, że pokolenie pszczół zimujących będzie osłabione i porażone patogenami w bardzo dużym stopniu. To może zaważyć na przetrwaniu rodziny pszczelej. Źródło: S. Reily Westerham Beekeepers.

Co jest też bardzo istotne: w okresie przejściowym należy zrobić wszystko, aby ograniczyć stosowanie środków chemicznych służących do zabicia roztocza. Niedawno rozmawiałem z pszczelarzem, który powiedział mi, że wiosną „profilaktycznie” podaje paski z kwasem szczawiowym i „puszcza dymka”. Robi to wiosną zawsze. „Profilaktycznie”. Moim zdaniem, dopóki pszczelarze będą stosować tak silne substancje chemiczne/toksyczne „profilaktycznie”, to nie posuniemy się daleko do przodu w rozwiązaniu problemu warrozy, a raczej tylko go nawarstwimy. Ciekawe jak wielu pszczelarzy stosuje „profilaktycznie” tzw. „ciężką chemię” u siebie? Aby zdrowo się żyło: „pigułeczka na raka” do śniadania, „antybiotyczek” do kolacji... Jest to smutna rzeczywistość pszczelarstwa, ale i całego rolnictwa XXI wieku...

Dręcz pszczeli wywiera na pszczoły ogromną presję. Z jednej strony presja ta jest potrzebna, aby nastąpiła selekcja: najbardziej zjadliwe patogeny muszą odejść z tego świata wraz z najbardziej podatnymi pszczołami. Z drugiej strony presja ta jest w przypadku warrozy tak duża, że umiera zupełnie nieracjonalna (w kontekście gospodarczym) liczba pszczół, co nie tylko zniechęca pszczelarzy na płaszczyźnie ekonomicznej, ale i na innych – nazwijmy je: „czysto ludzkimi” (emocjonalnej, etycznej, ekologicznej). Sam wiem doskonale i nie zamierzam tego negować, jak bardzo ciężkim przeżyciem dla pszczelarza jest czyszczenie kilkudziesięciu procent martwych uli. Zwłaszcza, gdy robi się to pierwszy raz. A wydatki na to, żeby pszczoły odkupić, są tu najmniej istotną częścią całego problemu.

Okres przejściowy musi więc ważyć różne dobra i musi sprzyjać różnym celom, wspomnianym powyżej. Musi też pozostawić pszczelarzowi nadzieję na rozwiązanie problemu i nie pozostawić go bez środków do życia. Sama selekcja nie może być dla pszczelarza zbyt trudna do wykonania, a jej metody i założenia muszą być zgodne z jego poglądami i oczekiwaniami względem pszczół i pszczelarstwa. Na szczęście jest mnóstwo metod i każdy może znaleźć coś dla siebie. Wystarczy je poznać i chcieć je wdrożyć. Bez tego ostatniego ani rusz. Osobiście jestem w tej absolutnej komfortowej sytuacji ekonomicznej, że choć nie wygrałem w totolotka, mogę pozwolić sobie na praktycznie zerową produkcję w pasiece i inwestować swoją pracę w zdrowsze pszczoły. Pszczoły nie są dla mnie źródłem dochodu. Są moim hobby – jakkolwiek wyjątkowo bardzo absorbującym (oceniłbym je co najmniej na minimum „ćwierć-etatu”, a kto wie, może i sporo więcej). Wiem, że nie każdy może sobie na to pozwolić.

Wydaje się więc, że okres przejściowy oparty na leczeniu pszczół „łagodnymi” (tzw. „naturalnymi”) środkami pozwala pszczelarzowi lepiej rozplanować pierwsze lata rozwoju pasieki i pozyskać środki na ten rozwój. Można więc organizować rozwój pasieki np. za pieniądze ze sprzedaży produktów pasiecznych. Pozwala się też oswoić z całym podejściem i choćby z tą prostą myślą, że pszczoły mogą umrzeć. Okres przejściowy musi „wyłowić” z całej populacji te pszczoły, które zachowują zdrowie i te, które radzą sobie gorzej. Obserwując rodziny, które nie rozwijają się tak, jak byśmy chcieli zaczynamy przyzwyczajać się do myśli, że przyroda zbiera swoje żniwo. A takie rodziny będą na pewno. Innym problemem jest co wówczas zrobi pszczelarz. Pszczoły są przecież „tylko” (aż?) częścią natury, a nie maszynami do zbierania miodu. Moim zdaniem „okres przejściowy” oparty o leczenie realnie jednak nie przyspiesza, a kto wie, być może nawet opóźnia selekcję pszczół odpornych (patrząc od strony populacyjnej), a tym samym uzyskanie upragnionego efektu w postaci pasieki bez chemii opartej na pszczołach bez leczenia. Wydaje się jednak, że taki okres przejściowy, nawet jeśli realnie nie przyczyni się do zmniejszenia strat do zupełnie niezauważalnego poziomu, to pozwoli rozłożyć je w czasie, pozwalając dłużej prowadzić w miarę normalne pszczelarstwo. Pozwala więc na łagodniejsze przejście do pasieki prowadzonej zupełnie bez chemii. Oczywiście to moje subiektywne opinie - i to kogoś, kto po pierwsze wcale jeszcze nie jest u celu, a po drugie, swój okres przejściowy oparł od razu na selekcji naturalnej. Opinie te wyrobiłem sobie na podstawie dziesiątek różnych historii zarówno z naszego kraju, kontynentu, jak i historii rodem z USA, a także przeróżnych badań naukowych dotyczących pszczół w zasadzie ze wszystkich kontynentów (może poza Australią i rzecz jasna Antarktydą). Czy te opinie są obiektywnie prawdziwe? Nie, są to moje zupełnie subiektywne wnioski. Po prostu oparte na różnych historiach i własnych obserwacjach, a tym samym być może w pewien sposób zostały zobiektywizowane.

Wydaje się zatem, że ci, którzy nie mogą sobie pozwolić (z różnych powodów) na stosowanie selekcji naturalnej w swojej pasiece, powinni rozważyć wdrożenie jakiegoś rodzaju wstępnej selekcji okresu przejściowego. Dobór metody będzie zależał jednak od tego co dokładnie chcemy osiągnąć (a więc jaki jest długofalowy cel), jaki dajemy sobie bufor czasowy i jak chcemy w międzyczasie prowadzić naszą działalność pszczelarską. Mój przykład – jako i przykłady paru innych osób – pokazuje, że przy ogromie strat jaki nas dotyka i konieczności ich nadrabiania przez podziały rodzin – jest trudnym lub wręcz niemożliwym (w niektórych latach lub niektórych rejonach – np. uboższych w pożytki) prowadzenie rozsądnej produkcji pasiecznej w pierwszym okresie selekcji. Oczywiście, gdyby odpowiednio ustawić priorytety i nastawić się na zbiory, to pewnymi wyborami można by spróbować zwiększyć „produkcję” przynajmniej do takich rozmiarów, że kupowanie miodu nie byłoby potrzebne (co w obecnej sytuacji jest naszą rzeczywistością)... Mówię tu o np. zmniejszeniu liczby namnażanych rodzin o powiedzmy około 20 procent czy opóźnienie podziałów do czasu poza szczytem sezonu. Priorytety obrane przeze mnie skłaniają mnie jednak do podziałów pszczół w okresach, w których można by było zebrać „jakiś tam plon”. Podziały w szczycie sezonu (w okresach dobrych pożytków) pozwalają – jak mi się wydaje - na lepszy start młodych rodzin i wykorzystanie dłuższego okresu rozwoju odkładów, rójek czy sztucznych rójek lub pakietów. Tak czy owak, stosując zasady selekcji naturalnej na praktycznie nieodpornej populacji pszczół, trudno jest mówić o możliwości prowadzenia normalnej produkcji pasiecznej. Okres przejściowy, podczas którego minimalizowana byłaby stosowana „chemia”, a pszczoły obserwowane i selekcjonowane, pozwoliłby natomiast na całkiem rozsądne zbiory i szybki rozwój pasieki. Przykładów, że można z sukcesami prowadzić pasiekę bez stosowania syntetycznych pestycydów jest po prostu bez liku. Prawdziwe problemy tak naprawdę zaczynają się nie wtedy, gdy zmniejsza się ilość kuracji czy łagodzi środki chemiczne, ale wtedy, gdy odstawi się wszystkie zabiegi. Nawet te „łagodne” czy „pojedyncze”...

Trudno jest orzec, kiedy okres przejściowy powinien zostać zakończony. Tj. kiedy możemy liczyć na to, że po odstawieniu leczenia straty pszczół będą zupełnie racjonalne i statystycznie nie wyższe niż wtedy, gdy stosujemy zabiegi. Zawsze za przykład takich działań stawiam pasiekę Erika Osterlunda ze Szwecji. O ile pomnę dane z korespondencji z nim, w 2018 roku, a więc mniej więcej w dekadę po rozpoczęciu właściwej selekcji (etap wcześniejszy pomijam), leczył bodaj około 45% swojej pasieki. W roku 2020 było to tylko około 20%. Oznacza to, że wg przyjętego kryterium selekcji (porażenie roztoczami poniżej 3%) bardzo duży – i coraz większy odsetek pszczół nie wymagał leczenia w kolejnych latach. Każdego roku Erik Osterlund, pomimo leczenia, traci jakiś niewielki odsetek pszczół (nie więcej niż 5 – 10%). Wcale też nie wiadomo, czy gdyby nie leczył tych 20 czy 45%, to nastąpiłaby ich śmierć. Jeżeli jednak przyjmiemy jego przykład za miarodajny oraz założenie, że porażenie powyżej 3% skutkuje śmiercią rodziny pszczelej najbliższej zimy, to możemy dojść do wniosku, że po około 12 latach selekcji i „okresu przejściowego” nasze straty pszczół byłyby zupełnie porównywalne do pasiek leczących, a częstokroć mniejsze. Nie oznacza to jednak, że w pasiece liczącej 10 czy nawet 100 rodzin wyniki byłby właśnie takie lub podobne. W Szwecji panuje przecież zupełnie inna sytuacja ekologiczna – trudno więc powiedzieć, na ile można te sytuacje porównać. Wiemy jednak tyle, że dręcz jest tam realnym problemem tak jak u nas i zabija standardową populację pszczół w ten sam sposób jak w Polsce. Dodatkowo nadmienić trzeba, że Erik od lat współpracuje z licznymi pszczelarzami i wspólnie selekcjonują setki rodzin pszczelich. Nasza mała pszczelarska wysepka w morzu okolicznego nieprzystosowania wcale więc nie gwarantowałaby łatwego porzucenia leczenia po 10 – 12 latach selekcji.

Wiedza płynąca ze świata pokazuje jednak, że jest duża szansa, że pasieki, które odstawią leczenie i nastawią się na rozmnażanie tych pszczół, które przeżywają, mogą osiągnąć całkiem racjonalną przeżywalność (być może podobną) szybciej niż po 12 latach (Jedną z takich metod jest „Pszczelarski Model Ekspansji” - więcej o tym na moim blogu: http://pantruten.blogspot.com/2015/08/moj-plan-czyli-pszczelarski-model.html; http://pantruten.blogspot.com/2020/11/model-ekspansji-rewizja-po-latach.html). Oczywiście może to być zmienne w czasie i przestrzeni. Różnica jest też taka, że Erik stale prowadzi pasiekę zawodową, która przynosi mu (chyba) racjonalny dochód. Zapewne gdyby oparł się na selekcji naturalnej taki dochód byłby zupełnie nieosiągalny.

Pytanie, jak długo trzeba prowadzić pasiekę w „okresie przejściowym”, aby móc cieszyć się ze względnie niewielkiej śmiertelności pszczół, pozostaje więc otwartym. Wydaje się, że każdy kolejny rok pozwoli nam na lepsze „ulokalnienie” pszczół, a z drugiej strony przesuwa do przodu odstawienie chemii i zrezygnowanie z całej pracy z tym związanej (np. badanie stopnia porażenia, podawanie substancji, usuwanie ich z ula itp.). Wydaje się jednak, że już 4 – 5 lat okresu przejściowego powinno mieć zauważalne odzwierciedlenie w zmniejszonej śmiertelności lokalnych i higienicznych pszczół. Z drugiej strony, po takim okresie można mieć za sobą skuteczną odbudowę populacji po pierwszym kolapsie nieodpornej populacji.

Na jakie cechy warto by zwracać uwagę w okresie przejściowym?

Okazuje się, że pewne pszczoły potrafią wyczuwać przez zasklep specyficzny zapach nakłutej larwy. Mówimy tu o nakłuciu zarówno przez dręcza pszczelego, jak i np. w toku testów igłowych. Stąd też badania pokazały pewną korelację pomiędzy pszczołami mającymi co do zasady niższy stopień porażenia roztoczami oraz tymi, które oceniane były wysoko w igłowych testach higienicznych. Warto więc zwracać uwagę na tzw. zachowania higieniczne. ALE. Jedni z moich nowych brytyjskich znajomych stwierdzili, że ich pszczoły, których śmierć z powodu warrozy ima się rzadko, wypadały dość miernie w testach higienicznych. Nie jest to więc cecha niezbędna.

Na pewno od wielu lat z sukcesami selekcjonuje się u pszczół cechę VSH. Cecha polega na usuwaniu porażonego roztoczami czerwiu (poczwarki są wyrzucane poza ul lub zjadane). Z obserwacji Erika Osterlunda wynika jednak, że te pszczoły, które miały dość wysokie wartości tej cechy, miały też wyższe porażenie wirusem zdeformowanych skrzydeł. Były to jednak jego subiektywne obserwacje w warunkach pasieki, a nie w oparciu o metodę naukową. Pszczoły selekcjonowane na cechę VSH bywają dość popularne w niektórych regionach. Większość zauważa, że przekłada się ona na zdecydowanie niższe porażenie roztoczami. Z drugiej strony niektórzy zauważają jednak, że w warunkach dużego napszczelenia nie zawsze oznacza to realnie wyższą przeżywalność populacji. [Więcej m.in. o cesze VSH możesz przeczytać na blogu Łukasza Łapki, tutaj: http://llapka.blogspot.com/2014/11/testy-higieniczne.html#comment-form]

Porównanie ramki z rodziny, w której obecna jest cecha VSH i rodziny, która tej cechy nie posiada; źródło – USDA

Obecnie coraz więcej mówi się o cesze nazywanej „uncapping-recapping” (odsklepianie-zasklepianie). Cechę tę pośrednio wiąże się z cechą VSH, bo opiera się na podobnym mechanizmie wykrywania porażonej larwy – robotnice są w stanie wyczuć (węchem) nakłutą poczwarkę przez zasklep czerwiu. Pszczoły mające tą cechę mogą odsklepiać i po kilku godzinach zasklepiać komórkę pszczelą. Dzięki temu larwa przeżywa i zasoby zainwestowane w jej wychowanie nie są tracone. Okazuje się, że mogą to robić wielokrotnie (nawet kilkanaście razy tą samą komórkę!). Na wewnętrznej stronie zasklepu widać wtedy specyficzne ślady tych zachowań, bowiem zasklep ten nie jest jednolity. Można więc odcinać lub odrywać zasklep czerwiu (robi się to skalpelem, niektórzy uważają też, że można użyć mocnej taśmy klejącej) i rodziny, u których takie ślady stwierdzimy przeznaczać do dalszego rozmnażania. Jak się uważa cecha ta może znacząco wpływać na zaburzenia płodności samic roztoczy.

Na pewno można też obserwować naturalny osyp roztoczy, badając czy pszczoły „zgryzają” pasożyty. Tam gdzie znajdziemy uszkodzone mechanicznie samice roztoczy (np. z oderwanymi kończynami) pszczoły czyszczą się z roztoczy. Cechę tą określa się jako grooming.

W świetle obecnej wiedzy te wymienione powyżej cechy wydają się być najistotniejsze do kontrolowania populacji pasożyta, a jednocześnie mogą mieć największe znaczenie praktyczne w hodowli (są względnie łatwo obserwowalne). Żadna przy tym, jak się uważa, samoistnie nie zapewnia bezpieczeństwa przetrwania rodziny w obecności dręcza. Jeśli więc w toku okresu przejściowego chcemy selekcjonować pszczoły, powinniśmy się skupić na obserwacji zespołów cech, a nie jednej z nich. David Heaf uważa selekcję „na cechę” za stratę czasu. Ja mam podobne zdanie. Ale zapewne czym innym byłaby selekcja na zespół cech. Np. w toku doboru sztucznego moglibyśmy wybierać te pszczoły, u których obserwujemy wszystkie te opisane cechy, a przynajmniej kilka z nich łącznie. To pewnie miałoby więcej sensu.

Zasklep odsklepianych komórek (widok od spodu); źródło: Villa et al 2010

Najczęściej jednak jako kryterium selekcyjne przyjmowany jest po prostu stopień porażenia roztoczami. Do dalszego namnażania wybiera się te rodziny, które noszą na sobie mało dręcza (najmniej z obserwowanej populacji) i porażenie nie rośnie (lub nie rośnie znacząco). Matki, które nie spełniają kryteriów są eliminowane. Porażenie roztoczami najczęściej określa się przez wykonywanie „płukanek” (tzw. „flotacji”) robotnic w alkoholu - najczęściej około 300 pszczół (ok. 100 ml); obtaczaniu ich w cukrze pudrze (podobną ilość) oraz obserwowaniu naturalnego osypu roztoczy na wkładkach dennicowych. Wszystkie te sposoby mają swoje wady i zalety, ale wydaje się że najbardziej wiarygodnym z nich jest płukanie pszczół w roztworze alkoholu. Metoda ta jednak, siłą rzeczy, kończy się dla robotnic śmiercią. Przeciwnicy tej metody twierdzą też, że pobrana próbka pszczół (najczęściej znad kraty odgrodowej, żeby przy okazji nie zabić matki pszczelej) może być niemiarodajna dla innych części ula – np. dla gniazda. Uznają, że tam roztoczy może być więcej z racji tego, że tam właśnie się namnażają. Najmniej inwazyjną i szkodliwą dla pszczół jest metoda obserwacja naturalnego osypu roztoczy. Opiera się ona na obserwacji naturalnej śmiertelności populacji roztoczy. Przyjmuje się, że wynosi ona w ciągu lata (w zimie jest inna) około 1 – 2% całości populacji dziennie. Uznaje się więc, że na każdego jednego martwego pasożyta w ciągu doby przypada od 50 do 100 żywych samic dręcza w ulu. Niektórzy twierdzą jednak, że metoda jest zawodna, a roztocza mogą być usunięte przez różne żyjątka (np. mrówki). Wszystkie z tych metod mogą być na swój sposób zawodne, ale każda z nich pozwala nam uzyskać podstawowy obraz stopnia porażenia roztoczami w ulu. Przynajmniej jeśli wykonuje się je rzetelnie i konsekwentnie. Istotniejszy jest bowiem pewien ogólny obraz tego, co dzieje się w ulu, a nie dokładne szacunki stopnia porażenia.

Uszkodzone anatomicznie roztocza; źródło: S. Reily Westerham Beekeepers

Ze swojej strony odsyłam do tekstu Erika Osterlunda, który przetłumaczyłem już jakiś czas temu. Tam znajdzie się opis jego selekcji, którą można śmiało wykorzystać jako wskazówkę jak prowadzić „okres przejściowy” [„Hodowla na odporność” - https://bractwopszczele.pl/tlm/o1.html].

Skoro mamy już za sobą jakiś mniej czy bardziej dokładny opis celów, ogólnych kierunków i możliwych kryteriów, wrócę w tym miejscu do początku tego tekstu, czyli do rad, jakie przesłali mi koledzy z Wielkiej Brytanii (o części była już mowa powyżej). Zaznaczono po pierwsze, że należy skupić się na lokalnych „własnych” pszczołach. To jest tak naprawdę klucz do sukcesu. I to właśnie zawsze wszyscy pszczelarze nieleczący powtarzają jak mantrę.

Transport pszczół to nie tylko zmiana ich środowiska, z takiego, do którego mogą być lepiej przystosowane, do takiego, do którego muszą się dopiero jakoś adaptować (inny klimat, pożytki, krajobraz itp). To także przewożenie patogenów z jednej lokalizacji do drugiej. Wraz z pszczołami nie tylko roznosimy potencjalnie bardziej zjadliwe patogeny, ale też przenosimy każde mikroby z miejsc, w których one potencjalnie mogły już przejść procesy koadaptacyjne z pszczołami, do miejsc gdzie takie procesy mogły nie mieć miejsca. Bakterie, które w jednym miejscu (w jakimś skomplikowanym układzie ekologicznym) mogły być częścią zrównoważonego ekosystemu, w innym mogą stać się patogenne.

Sam szkodliwy mechanizm transportowania organizmów działa niejako w dwie strony. Z jednej, obce patogeny przeniesione w nowe środowiska mogą się szerzyć u pszczół, które nie są do tego przystosowane (ludzki przykład: ospa zawleczona do Ameryki), a z drugiej strony „nowe-napływowe” pszczoły mogą nie być przystosowane do lokalnych patogenów (ludzki przykład: wpływ różnych bakterii tropikalnych na przybyszów z naszego obszaru geograficznego). Oczywiście czasem jesteśmy zdani na wybór z jakiejś alternatywy. Czy lepiej jest zdobyć pszczoły po sąsiedzku, od pszczelarza, który stosuje substancje toksyczne w leczeniu owadów i dezynfekuje stale środowisko ich życia, czy też lepiej przewieźć odkład z odległości 200 czy 300 km, z genetyką, która jest selekcjonowana na odporność (np. w ramach projektu „Fort Knox”). Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Wydaje się jednak, że przy stale przewożonych pszczołach z miejsca na miejsce, zagrożenia jednostkowe są mniejsze w przypadku przewiezienia pszczół selekcjonowanych, za to korzyści związane ze zdobyciem „obiecującej” genetyki mogą być całkiem spore. Gdyby jednak ograniczyć transport pszczół wśród wszystkich pszczelarzy, to zagrożenia mogłyby być większe niż potencjalny zysk z takiego postępowania. Decyzję w takiej sprawie zapewne należy podejmować ważąc zyski i straty w konkretnej sytuacji. Na pewno najlepszym źródłem pszczół na start selekcji byłaby jakaś sąsiedzka pasieka selekcjonująca odporność lub rójki z dziko żyjącej rodziny pszczelej.

Siła rodziny pszczelej po zimowli w odniesieniu do jej siły w czasie rozpoczęcia zabiegu (testy z lat 2015-16); źródło Ralph Büchler

Popatrzmy w tym miejscu na jeden z „flagowych” przykładów szkodliwego wpływu transportu pszczół: Stany Zjednoczone. Jest tam trochę paradoksów związanych z pszczołami, na które warto moim zdaniem zwrócić uwagę. Powierzchnia całkowita Stanów Zjednoczonych wynosi 9,3 mln. kilometrów kwadratowych – jest więc około 30 razy większa niż powierzchnia Polski. Jednocześnie, według podawanych statystyk, żyje tam raptem około dwa razy więcej rodzin pszczół miodnych niż w Polsce. Nawet gdybyśmy przyjęli, że połowa powierzchni tego kraju nie jest zdolna do podtrzymania życia pszczół (np. rozległe obszary pustynne, górskie, trawiaste), to i tak gęstość występowania pszczół jest zdecydowanie mniejsza. Zapewne, nawet odliczając tereny niezdolne do podtrzymania populacji pszczół, gęstość występowania rodzin pszczelich i tak jest niższa niż w Wielkiej Brytanii, gdzie wynosi niewiele więcej niż 1 rodzina na km kwadratowy. W Polsce ta wartość oscyluje pewnie około 6 rodzin na kilometr kwadratowy. Niska gęstość populacji hodowlanej i duże obszary wolne od „cywilizacji” powodują, że na części z tego terenu pszczoły mogą żyć „dziko” selekcjonowane przez naturę. Dlatego też, zresztą zarówno w USA jak i Wielkiej Brytanii, wykształciło się sporo takich populacji (badane są lub były populacje Appalachów w stanach Nowy Jork czy Pensylwania, czy populacje południa – np. Arizony). Nie wymagają one leczenia, a jednocześnie utrzymują względnie racjonalnie niską śmiertelność. Z drugiej strony roczna śmiertelność pszczół hodowlanych w Stanach Zjednoczonych szacowana jest na ok. 40% (ok. 30% zimowa i 10% letnia). Dlaczego tak się dzieje, choć opisane okoliczności powinny służyć zdrowiu populacyjnemu pszczół? Nowoczesne rolnictwo i stosowanie pestycydów w mojej opinii odpowiada tylko za niewielki odsetek tych strat. Reszta wynika właśnie z masowego transportu pszczół. Po pierwsze przewożone są ogromne ilości pakietów pszczół „południowych” (z obszarów wręcz „subtropikalnych”) na północ, gdzie występują srogie zimy. Duża część pszczół umiera jako nieprzystosowana do zim lub innych lokalnych warunków. Drugą stroną problemu jest pewna charakterystyka pszczelarstwa zawodowego w USA. Główną częścią dochodów wielu pszczelarzy jest zapylanie, a nie produkcja miodu. Najistotniejszym punktem całego roku jest zapylanie migdałowców w Kalifornii z początkiem roku. Szacuje się, że te uprawy ściągają nawet powyżej 50% wszystkich pszczół z USA (nie wiem jakie są dokładne statystyki, ale liczby są ogromne). Pszczelarzom opłaca się transportować pszczoły na migdałowce nawet z drugiego końca kraju. Plantatorzy płacą im za to ok. 150 dolarów za każdy ul – w wielkości chyba jednego korpusu (wielkości rodzin określane są w umowach z pszczelarzami). Jednocześnie w rejonie tych upraw w zasadzie nie da się stale utrzymywać żadnych owadów. Są to swoiste pustynie, na których nierzadko nie ma nawet traw i chwastów. Wszystko jest zabijane – poza migdałowcami. Żaden owad, który jest dobrym zapylaczem, nie jest w stanie przetrwać w miejscu, w którym około 50 tygodni w roku po prostu nie ma pokarmu... Bez przewiezienia pszczół na zapylanie nie będzie migdałów (a Kalifornia produkuje bodaj ok. 80% wszystkich migdałów na eksport światowy). Zdarza się, że prowadzone są opryski migdałowców w czasie kwitnienia, a więc pszczoły otrzymują przy tym swoją dawkę pestycydów. W międzyczasie pszczoły z całego kraju masowo wymieniają się patogenami. Pszczelarze godzą się na to, bo za to im płacą (jak mówi powiedzenie: jest to poświęcenie, na które jestem gotów)... Co się dzieje potem? Pszczoły rozwożone są na inne uprawy. Rodziny pszczele, które miały kontakt z różnymi substancjami chemicznymi, są potencjalnie zarażone patogenami i poddane stresom w czasie długotrwałego transportu rozwożone są po całym kraju przewożąc wszystkie te patogeny, którymi zdołały się zainfekować. Sady migdałowe są więc wielkim amerykańskim centrum redystrybucji patogenów. Nadmienię też, że w niektórych takich pasiekach w ogóle nie odbiera się miodu – jest to po prostu mało opłacalne (dużo pracy, koszt specjalistycznego sprzętu), a do tego miód może być skażony opryskami, które pszczoły zebrały. Pszczoły następnie trafiają na miejsce zimowania do mało ludnych północnych stanów, w których mogą zebrać jeszcze pokarm na zimę. Słuchałem niedawno podkastu z udziałem pszczelarki z Montany (stan blisko granicy Kanady), która twierdziła, że bardzo dużo pszczół trafia właśnie tam. Pszczoły te masowo umierają, a przy okazji zarażają inne, lokalne populacje. Nie tylko dręczem pszczelim zresztą. Po prostu są wylęgarnią i wektorem patogenów z terenu całego kraju. Moim zdaniem tu właśnie tkwi sekret tak wysokiej śmiertelności pszczół. Podkreślę ponownie: dotyczy to kraju, w którym względne napszczelenie jest dość niewielkie i w którym żyją dziko populacje pszczół w różnych „zapomnianych” miejscach. Uważam, że gdyby nie ta opisana powyżej charakterystyka, śmiertelność pszczół pozbawionych kuracji mogłaby być taka jak w Wielkiej Brytanii, a więc co najmniej dwukrotnie niższa. Pomimo dobrych warunków lokalnych cała charakterystyka pszczelarstwa z USA wyjątkowo jednak służy utrzymaniu wysokiej zjadliwości tamtejszych patogenów i słabym adaptacjom pszczół. To oczywiście skrajny przykład, ale moim zdaniem bardzo obrazowo pokazujący wpływ transportowania pszczół na zdrowie całej populacji.

Wróćmy jednak do punktów przestawionych przez brytyjskich kolegów. Stowarzyszenie pszczelarzy w Westerham podzieliło swoją praktykę na 4 fazy.

Faza 1. Odstąpienie od używania „chemii” w ulu

Schemat postępowania – odstąpienie od kuracji chemicznych i skupienie się na zabiegach biotechnicznych (usuwanie czerwiu); źródło: S. Reily, Westerham Beekeepers

Za radą dra Ralpha Büchlera z Instytutu Kirchhain kilku pszczelarzy w Wielkiej Brytanii zmieniło swój sposób myślenia o przeprowadzanych kuracjach. Odstąpiło od wykorzystywania substancji toksycznych i skupiło się na tzw. zabiegach biotechnicznych. Stosowali przede wszystkim zrzucenie pszczół na puste ramki (czy „na węzę”) oraz tzw. „ramki pułapki” czyli zamykanie matek w izolatorach ramkowych. Z badań Ralpha Büchlera wynikało, że jeśli zastosuje się taki izolator w sierpniu i usunie z niego porażony czerw (dręcz pszczeli wchodzi do czerwiu w izolatorze, bo tak naprawdę na pewnym etapie, chcąc się rozmnażać, nie ma innego wyjścia), to rodzina wychodzi z zimy stosunkowo najsilniejsza względem czasu przeprowadzenia kuracji (statystycznie mając 63% tej siły, którą miała w lecie poprzedniego roku). Trochę słabsze wyniki dawało zastosowanie izolatora w lipcu (ok. 50%), ale być może wynikało to z prostego faktu, że rodziny pszczele w lipcu mogą być statystycznie silniejsze niż sierpniowe. W sierpniu rodziny pszczele naturalnie już zaczynają zmniejszać się do zimy. Nie znam dokładnej metodyki zastosowanej przez niemieckiego badacza, więc trudno mi się do niej jednoznacznie odnieść. Siła tych rodzin była jednak i tak większa, niż grupy kontrolnej, którą leczono kwasem mrówkowym (40%). W tej samej sile, co w przypadku zastosowania kwasu, były rodziny wiosną, w których poprzedniego lata zastosowano zabieg polegający na usunięciu całości czerwiu. Büchler twierdzi więc, że odpowiednio stosowane „ramki pułapki” pozwalają na: a) całkowite odstąpienie od stosowania „chemii” w pasiece, b) zlikwidowanie nawet do 95% pasożytów (a więc skuteczność kuracji jest taka sama co najskuteczniejszymi kuracjami chemicznymi!), c) utrzymanie pszczół w wyjątkowo dobrej kondycji – lepszej niż w sytuacji stosowania toksyn.

Pszczelarze z Westerham, którzy zastosowali tą metodę nie tylko zapewniali mnie o wyjątkowo dobrych jej rezultatach, ale też twierdzili, że zachęciło ich to jeszcze bardziej do wdrożenia w swoich pasiekach selekcji pszczół odpornych. To też przełożyło się na zacieśnienie współpracy w selekcji w lokalnym zrzeszeniu. Wyniki tego swoistego „eksperymentu” były dla nich dużym pozytywnym zaskoczeniem.

Faza 2. Zidentyfikowanie specyficznych pszczół w populacji, które w najlepszym stopniu radzą sobie z dręczem pszczelim.

O tym pisałem powyżej. W okresie przejściowym należy skupić się na obserwacji szeroko rozumianych zachowań higienicznych (odsklepianie, usuwanie larw pszczelich, grooming – uszkodzone roztocza); zliczać naturalny osyp roztoczy lub szacować porażenie przez płukanie w alkoholu; przeprowadzanie testów igłowych.

Brytyjczycy sugerują też (za Ralfem Büchlerem), że ważnym czynnikiem w tym punkcie może być porównanie siły pszczół wiosną do siły jesienią. Jeżeli rodzina nie osłabła znacząco w zimie, znaczy to, że może mieć niski stopień porażenia roztoczami – a tym samym radzi sobie z liczbą roztoczy w ulu. Kluczowym aspektem byłoby więc notowanie siły rodziny idącej do zimy, aby wiosną możliwe było wykonanie stosownego porównania. Rzecz jasna ten czynnik miałby o wiele większe przełożenie na praktyczną selekcję, jeśli by pszczoły nie były poddane kuracjom.

Faza 3. Rozmnażanie pszczół, które w najlepszym stopniu radzą sobie z dręczem pszczelim.

Ostatnim punktem okresu przejściowego w proponowanym planie jest po prostu upowszechnienie w populacji genetyki tych pszczół, którym udaje się radzić sobie z roztoczami. Niezależnie od tego jakie jest nasze kryterium należy wychować jak najwięcej matek-córek z rodzin, które wypełniają je w najwyższym stopniu. Oprócz potencjalnie wysokich wartości obserwowanych cech, które uprzednio zidentyfikowaliśmy, wśród wymienionych znajdują się też: dobra zimowla bez ingerencji pszczelarza w populację roztoczy (selekcja naturalna?), rozwój wiosenny, dobre zbiory, oraz łagodne usposobienie.

Faza 4. Zrównoważone pszczelarstwo bez ingerencji chemicznych w ulu.

Jak widać po tym wyliczeniu, ze strony koleżeństwa z Wielkiej Brytanii nie pojawiły się jakieś rewolucyjne tezy. Plan płynący z Wielkiej Brytanii wydaje się wręcz dziecinnie prosty. W zasadzie wszystko to, o czym oni piszą, jest już nam znane i dyskutowane jest od lat. Warto jednak takie dyskusje odświeżać i nowym koleżankom i kolegom uzmysławiać pewne opcje i różne rozwiązania jakie mają przed sobą. Pszczelarzom z Walii i Anglii pewnie należy zazdrościć tego, że po bardzo krótkich okresach przejściowych (nawet 2 letnich) mogą spodziewać się bardziej niż racjonalnie niskich strat zimowli, gdy porzucą leczenie. W naszych warunkach trudno przyjąć jednak, że po kilku latach okresu przejściowego możemy spodziewać się tak dobrych rezultatów [o różnicach sytuacji pszczół i pszczelarzy w Polsce i Wielkiej Brytanii rozmawiałem z Davidem Heafem z Gwynedd w Walii. Rozmowę możesz obejrzeć na naszym kanale Youtube: https://www.youtube.com/watch?v=5mxSNTBzK9I]. Nawet jeśli zbudujemy możliwie najbardziej przyjazny dla pszczół ul i zrobimy wszystko, aby nasza gospodarka była mało inwazyjna, należy raczej spodziewać się tego, że w przeciągu kilku najbliższych lat od zaprzestania kuracji, pszczoły jednak osypią się w bardzo dużym procencie. Czy będzie to 50, 60, 90 czy 100% pszczół – naprawdę trudno ocenić. Wszystko zależy od okolicznej gęstości populacji pszczół, od tego jak bardzo lokalne pszczoły trzymają nasi sąsiedzi, jakie mamy pożytki (czy są bogate i zróżnicowane) i jaki jest mikroklimat okolicy – i wielu, wielu innych czynników. Jeśli kilka lat z rzędu dopiszą dobre warunki, możemy w miarę bezboleśnie przejść przez pierwsze lata. Jeśli natomiast wystąpi zły rok dla pszczół, to możemy wręcz stracić wszystko w pierwszym roku. Może się tak jednak zdarzyć również wtedy, gdy wykonamy kuracje zgodnie z zaleceniami...

Podsumowując, życzę każdemu znalezienia najlepszej dla siebie metody prowadzenia pszczelarstwa zrównoważonego – zarówno na „okres przejściowy” jak i na docelową praktykę pszczelarską.

Bartłomiej Maleta, kwiecień 2021